CI BRZYDCY NAUCZYCIELE… część II

dla Przyjaciół

ciało jest starannie dobrane i wyjątkowo przykre i drażniące, nie ma tu ani jednego przyjemnego ciała, same ciała pedagogiczne
W. Gombrowicz

Dziady odprawione. Ziarno rozsypane między nagrobkami, nie lubię niezapowiedzianych gości. Zapowiedzianych zresztą też nieszczególnie. W dyni wydrążonej specjalistycznym narzędziem do popkultury dogorywa powoli świeca. Brzmi pretensjonalnie, ale od kiedy w moim życiu i domu pojawił się mały nieochrzczony poganin, daję sobie prawo do odrobiny tej wstydliwej przyjemności. Wstydliwej i w dodatku bezceremonialnie pozbawionej symbolicznych znaczeń, nie mówiąc już o aspektach dydaktycznych, bo kilkunastomiesięczny Słowianin nie czuje lęku przed pradawnym anglosaskim warzywem.

Zbliża się schyłek godziny duchów, mój czas, a gorączka myśli i ciała nie ustępuje. Może to przez płaszcz? Rozepnę, choć nie ręczę za to, co wyłoni się zza połów. Ale nie będę przepraszał, czasem nawet wolę brzydotę / jest bliżej krwiobiegu / słów. Pyk.

Miesiące przed strajkiem były duszne, gęste i lepkie. Już od pewnego czasu zanosiło się na husarską szarżę bez oręża, bez koni, w dodatku przez teren przypominający Conradowską dżunglę. Taki był plan sarmackowąsatych związkowych strategów, a my czekaliśmy. W pełnych zbrojach, łatanych z tego co jeszcze komu zostało, w zależności od stażu pracy, ale z nastawionymi pióropuszami, z coraz większym trudem łapaliśmy zatęchłe powietrze. Opary absurdu nie działają dobrze na płuca, wzrok mętnieje, a słuch zaczyna zawodzić. W efekcie mózg obumiera, a nie da się ukryć, że bez niego trudno o racjonalny ogląd swojej sytuacji. Tylko serce, niezależnie od tak wyraźnych symptomów zapowiadających co najmniej stan śmierci klinicznej, pompuje niestrudzenie naiwną nadzieję, że jakoś to będzie. Koszmar. Zgroza! Zgroza…

8 kwietnia rozpoczął się protest, budynek szkoły opustoszał, zamarł i na krótką chwilę zapadła cisza. Dziwne, ale było w tym coś urokliwego, eden odzyskany, a my poczuliśmy się jak bohaterowie Goldinga. Odkrywaliśmy na nowo przestrzeń wokół siebie i między sobą, oswajaliśmy przedmioty i pojęcia. Nawet zdjęliśmy z siebie ten szyty na miarę Don Kichota rynsztunek i z dziecięcą beztroską zanurzyliśmy się w gąszczu wybujałego na marginesie oświaty ekosystemu. Ładni wtedy byliśmy, tak dziś myślę, przez te kilka pierwszych dni zielonych, śląc z naszej wyspy zdemilitaryzowanych rozbitków listy w butelkach do bliżej nieokreślonych adresatów i ciesząc się z tego, gdzie się znaleźliśmy i że byliśmy tam razem. Niepewność zamieniliśmy na łagodny entuzjazm, rodzące się struktury naszego plemienia dawały poczucie sensu, a było to plemię naturalne, bez masek. Świat wokół na moment, na mgnienie oka jakby zamarł w bezruchu i nam na to pozwolił. Oczywiście nikt z nas nie łudził się, wiedzieliśmy, że był to bezruch nieubłaganej siły, rozmyślającej ponuro nad jakimś nieprzeniknionym zamiarem, ale wtedy nie chcieliśmy się z tym mierzyć.

Nie pamiętam, w którym momencie raj został utracony. Zaczęły docierać do nas pierwsze pomruki siły pierwotnej, potem kolejne, a za każdym razem stawały się głośniejsze, by w punkcie kulminacyjnym brzmieć w tonie gniewu i szyderstwa. To nas osłabiało, budziło lęki i dzieliło. Wspólnota plemienna zaczęła się rozpadać, każdy na własną rękę szukał amuletów mogących odstraszyć złe moce, zaczęliśmy malować twarze i chować
się za maskami. Wznosiliśmy totemy, ale już w grupach, oddających cześć innym wartościom, tak bardzo się przecież różnimy. W naszych słowach, inkantacjach mających zaklinać rzeczywistość, pojawiało się coraz więcej złych emocji. Szybko zapomnieliśmy, że na początku drogi byliśmy za czymś, razem – teraz umieliśmy być już tylko przeciwko czemuś, w dodatku osobno. Cień przejął wyspę, a dżungla nas wchłonęła, obudziły się demony, szamani i egzorcyści sami zostali opętani.

Kiedy strajk dogorywał, byliśmy już inni. Szarpani z zewnątrz i od środka ponakładaliśmy na siebie gęby takie, zza których każdy z nas mógł czuć się bezpiecznie. A nawet w tym nie byliśmy samodzielni, była to jedynie reakcja na wszechobecne nas miętoszenie, upupianie, pimkoszenie i belfrzenie. I o ile gęboróbstwo polityczne rozumieliśmy, byliśmy na nie gotowi, a nawet nobilitowała i cieszyła nas jego skala i zaangażowanie, o tyle grymas społeczny nas zdziwił, oburzył, ale jeszcze bardziej zasmucił…

Ojojoj, biedni my, romantycznie naiwni, wiecznie śniący o mającej nigdy nie nadejść potędze, cierpiący za miliony i za brak milionów, czekający na Mesjasza, a w skrytości ducha tęskniący za Parobkiem… Litości… Jesteśmy częścią tej siły, która wiecznie dobra pragnąc, wiecznie zło czyni, bo łakniemy podziwu, a sami nie umiemy się podziwiać.

***

Dziś o strajku myślę z sentymentem, czas zniekształca detale wspomnień i emocji. Wieszcz (ten wiecznie drugi, Miauczyński polskiej literatury) pewnie by powiedział, że wielcyśmy byli i śmieszniśmy byli. I dobrze. Podjąć próbę i narazić się na śmieszność to żaden wstyd. Dać sobie narzucić gębę…no cóż, a może być inaczej?

Tylko jednego się obawiam.

Uznając i akceptując swoją porażkę, obudziliśmy i staliśmy się żywicielami wewnętrznych Gombrowiczowskich belfrów, pokracznych wersji samych siebie.

Śmieszni jesteśmy nadal.

***

poniżej:
wizualizacja diaskopowa autorstwa Małgorzaty Wawro
FACEBOOK: https://www.facebook.com/Małgorzata-Wawro-wizualizacje-diaskopowe-169639116820190/
INSTAGRAM: malgorzataflora

wizualizacja diaskopowa: Małgorzata Wawro

Leave a comment

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *